Pierwsze koty za płoty

I po praktycznym. Najbardziej obawiałam się łuku. Niepotrzebnie. Egzaminator nie miał się do czego przyczepić. Na placu spędziłam jakieś 5 minut 🙂 Wszystko pięknie, super, dokładnie i – powoli 😉

Wyjazd na miasto. Jakoś szło nawet. Egzaminator trafił mi się rewelacyjny, na lajcie, ze spokojem i w ogóle… Ale.. Któryś raz przełączka i zawracanie. I tramwaj. I po ptokach, bo pan mi wyhamował. Chociaż mówiąc szczerze nie wiem po co, bo sama już hamowałam 😦 no, ale nic już nie zrobię. Było, minęło. Trzeba jechać opłacić następny termin i czekać spokojnie na następną szansę 🙂

Dzień po, dzień przed

Dzień po: jeździe z innym instruktorem. Zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że warto. Inni, że nie, bo każdy uczy inaczej. Ja zdecydowałam się na zmianę. I nie żałuję! Nowy instruktor zabrał mnie na łuk. Pojeździliśmy, wyłapał mój jeden błąd. A może nawet nie błąd, ale coś, na co wcześniej nie zwracałam uwagi. Pierdoła, przez którą najeżdżałam na linię, albo wyjeżdżałam poza nią. Skorygował. I okazało się, że łuk nie jest aż tak problemowy. Chociaż trauma z poprzednich razy nadal jest, więc łuk nadal mnie ciut stresuje….

Przyznam, że instruktor trafił mi się wczoraj naprawdę mądry. Na temat egzaminu powiedział mi tak: „Ty nie masz pokazać egzaminatorowi, że jesteś wybitnym kierowcą. Bo po 30 godz. kursu – nie jesteś. Wszystko przychodzi z doświadczeniem. Masz go przekonać, że jeżeli on teraz, dzisiaj da ci prawo jazdy, że ty nikogo nie zabijesz. Że nie będziesz stwarzała zagrożenia dla siebie i innych”. Ja dodam tylko jedno: Amen

Uświadomił mnie oczywiście, że jest kilku egzaminatorów, którzy czyhają na każdy błąd kursanta, ale ci są już na szczęście w mniejszości, więc ze spokojem.

Dzień przed: egzaminem. Jutro chwila prawdy i zderzenie moich dotychczasowych umiejętności z rzeczywistością. Jak będzie? Ciężko powiedzieć. Dzisiaj słucham wczorajszej rady instruktora: „a jutro nie rób nic związanego z egzaminem. Nawet staraj się nie myśleć. Weź dobrą książkę, poczytaj”. No – to plan na dzisiaj jest 🙂

Dziecko mi się starzeje

Nie da się ukryć. Dzisiaj doczekałam dnia, którego bardzo chciałam uniknąć. Przyszła Młoda i mówi „Mama, a nauczysz mnie czytać?”. I masz tu babo placek. A ja rękami i nogami broniłam się przed tym. Jako dziecko nauczyciela wychowania przedszkolnego i wczesnoszkolnego wiem, że ambitni rodzice, którzy chcieli dzieci swe jak najszybciej czytania nauczyć robili swoim pociechom wielką krzywdę. To coś na zasadzie stwierdzenia jednego z moich nauczycieli od informatyki. Jeden z nich, nie pamiętam już dzisiaj który powiedział, że średnio zaawansowany użytkownik komputera jest w stanie narobić tyle bałaganu, że ktoś, kto się niby zna – miewa poważne problemy z dojściem sedna”. Podobnie jest z czytaniem. Rodzice, nie mający za wiele wiedzy, ale ambitni, którzy chcą, żeby ich niespełna 4 letnie dziecko czytało – męczą szkraba. Toż to się trzeba przed znajomymi pochwalić! Efekt? dziecko czytać zaczyna. Ale często jest zniechęcone naciskami rodziców. Potem idzie do szkoły i okazuje się, że to jak go uczyli rodzice jest o kant tyłka potłuc. Bo pani nagle nie każe literować „by-a-by-cy-i-a” albo „ef-el-a-gie-a”. I dziecko wpada w panikę. A niejednokrotnie – nie umie przestawić się ze schematów wypracowanych przez rodziców na rzecz tych poprawnych, preferowanych przez nauczyciela. W ciągu mojego życia nie raz nasłuchałam się, jak takie dzieci potem miały problem z płynnym czytaniem, z czytaniem ze zrozumieniem itp….

Aż tu dzisiaj trafiło i mnie. Niby dziecko nauczycielskie jestem, niby mam jakąś tam wiedzę, ale zawał w oczach mam. A babcia, na drugim końcu kraju. I wszystkie ciotki nauczycielki też. Zostałam sama, z dzieckiem chcącym czytać i walizeczką klocków logo. Klocki są super, ale zdecydowanie bardziej wolałam budować z nich wieże i zamki z trawką u dołu. Ale – cóż tu począć? Wygląda na to, że najwyższy czas sięgnąć po fachową literaturę i udać się na telefoniczne konsultacje i – nauczyć się uczyć.

Udało się!

Czyli część teoretyczna egzaminu na prawo jazdy za mną! Chociaż powiem, że w trakcie egzaminu myślałam, że nie ma szans… jakież było moje zdziwienie, że jednak się udało 🙂

Teraz jeszcze tylko opłacić egzamin praktyczny i ustalić termin i – oby się udało za pierwszym razem 🙂

Przygotowanie do pisania, czyli jak trzymać kredkę

Specjalistą nie jestem. Jednak wiem, że Młoda nie robi tego prawidłowo. Co gorsze – jeszcze kilka miesięcy temu wychodziło jej to lepiej, ponieważ nieumiejętność dotyczyła tylko palca środkowego. Kredka zamiast opierać się na paluchu, była nim trzymana. Tak jak wskazującym. A teraz regres. Jak próbowałam wytłumaczyć mojej mamie, nauczycielce z wieloletnim stażem pracy jak jej wnuczka ową kredkę trzyma, to mama stwierdziła, że ona nawet nie potrafi złapać tak jak Młoda…. a wygląda to mnie więcej tak:

12231225_1225794677436511_1953550455_n

O ile tu – wygląda jeszcze w miarę, o tyle w rzeczywistości – kciuk najczęściej obejmuje pozostałe palce. a kredka „opiera” się o miejsce, w którym palec łączy się z dłonią… Ciężko nam idzie i lekko nie będzie, żeby wypracować efektywniejszy chwyt… Młoda jak na razie jest bardzo niechętnie i sceptycznie do zmiany nastawiona. A widzę też, że sposób w jaki trzyma raczej nie jest dla niej za wygodny. Kiedyś, zanim ten kciuk się przemieścił dużo chętniej rysowała, kolorowała… Teraz robi to rzadziej, a jak się już skusi – to wszelkie rysowanki, szlaczki i inne takie zajmują ją tylko na chwilę. Bo już ją ręka boli i nie ma ochoty więcej….

Ciekawa jestem jak w przedszkolu jest.. Muszę p. Asię dopytać. Może przy dzieciach się pilnuje? Tak samo jak ze ssaniem palca?

Wybór – dość przypadkowy, ale jakże trafiony

Po przedszkolu – poszłyśmy do biblioteki. Oddać kilka książek, wypożyczyć nowe… Jedna z pozycji, która dziś w sumie przypadkiem wpadła nam w ręce. Dokładniej – to Młodej.

20151113_194416

Jest rozdział o umieraniu. O odchodzeniu. Dzisiejsze przeżycia wymęczyły Młodą na tyle, że czytania za wiele nie było. Rozdział o motylu, który musi zostawić swoich przyjaciół zostawiamy więc na jutro. Na spokojnie. Do czytania, rozmawiania, tłumaczenia….

Głupota ludzka nie zna granic…..

Głupota ludzka nie przestaje mnie zadziwiać. A dokładniej, to zdarza się, że mnie zapowietrza w styczności z nią. Szczególnie, jeśli ową głupotą wykazują się ludzie dorośli. A dla równowagi – dziecko jest o niebo mądrzejsze!

Dzisiaj piątek trzynastego, dla nas jest on wybitnie pechowy. I nie, nie wierzę w przesądy. Ale do rzeczy. Dzisiaj rano, okazało się, że nasz ukochana psina znalazła sposób na wyjście na drogę… Niestety, nie przeżyła spotkania z autem. Dla mojego dziecka jest to przeżycie trudne, Tata przyniósł psinkę do domu, kiedy Młoda miała 9 miesięcy. Razem rosły, bawiły się, ganiały… a dzisiaj – Luna nie przyszła się z nią rano przywitać. Pierwsza reakcja Młodej mnie zaskoczyła. „Mama, wpuść Guzika, on teraz sam został, to na pewno jest mu smutno”. Wpuściłam.

Z czasem Młoda przetrawiać zaczęła informacje, aż w pewnym momencie doszło do niej, że już nigdy się razem nie pobawią, nigdy już psina jej nie przywita po powrocie z przedszkola… Zrobiło jej się bardzo smutno. Swoim smutkiem chciała podzielić się z dziadkiem, który akurat się „napatoczył”. Reakcja dziadka? „I dobrze, zakopać i spokój będzie”. Normalnie nic, tylko zagryźć. I poszedł w drugą stronę. Mnie aż zamurowało. Na co moje dziecko mówi do mnie „Wiesz mama, dziadek to chyba nie lubi żadnych zwierząt”. Co prawda, to prawda. Zresztą dziadek chyba nikogo nie lubi.

Dziecko poszło do przedszkola, ja wróciłam do domu walczyć z robotą, bo mnie terminy gonią, a dziadek do mnie „szkoda, że tego drugiego (psa) jeszcze nie pierdo****”.

W wielu twierdzi, że to tylko młodym brak empatii, współczucia, wyczucia i taktu…. Jak widać – nie tylko młodych….

 

Swoją drogą, obserwuję naszego psa. Długi czas leżał w pobliżu Nuny. Teraz się przeniósł w inne miejsce. Miejsce, w którym najczęściej leżeli razem, na trawniku i wygrzewali się na słońcu. Chodzi markotny, apatyczny. Nawet na traktory nie szczeka… I tak sobie myślę, że czasami zwierzęta mają w sobie więcej uczuć niż ludzie…

A gdy emocje opadły – czyli wrażenia z egzaminu z teorii

Wynik, niestety negatywny. A wszystko przez chwilę rozluźnienia. Dokładnie ułamki sekund, a zaważyły na wyniku. No i trzeba było słuchać instruktora. A mówił, nawet dzień wcześniej, żebym nie jechała na Koszykarską za wcześnie… Bo się będę stresować. No i nie posłuchałam.. Siedząc w poczekalni, czekając na swoją godzinę zero – widziałam ludzi, którzy chodzili, na praktyczny, po praktycznym… Jedni zadowoleni, inni mniej… Zestresowałam się. Na salę wchodziłam z przekonaniem, że na pewno nie zdam. W trakcie egzaminu, ino mała chwila – „a może jednak się uda”. Noo, to się nie udało. Jak zobaczyłam raport błędów byłam sama na siebie zła.

No, ale cóż począć? Trzeba iść do przodu. Następny termin 17. 11. we wtorek. Oby poszło lepiej. Tym razem godzina 9.15, żeby mnie czasem nie kusiło posiedzieć w poczekalni 🙂

Oby było pozytywnie. Chociaż… nadal nie wiem ile centymetrów długości ma tablica rejestracyjna w samochodzie. Albo jakie wymiary ma naklejka na przedniej szybie 😀 ale – do wtorku może zdążę sprawdzić 😛

Zabawkowy szał

Wpadłam właśnie przypadkiem na ciekawy wpis na temat zabawek. Artykuł do przeczytania tutaj:

Dlaczego mniejsza ilość zabawek w rzeczywistości pomoże waszemu dziecku

Temat jakże dzisiaj na topie, kiedy sklepy z zabawkami zachęcają, kuszą i nęcą dzieciaki na każdym kroku. Im bliżej świąt – tym więcej reklam w telewizorni z zabawkami edukacyjnymi, śpiewającymi ptakami, lalkami i innymi cudami. Producenci zabawek – wprost prześcigają się w wymyślaniu nowych, przyciągających uwagę najmłodszych zabawek. Co mi się rzuca najbardziej w oczy? To, że coraz częściej owe „zabawki” naszprycowane są cudami, mającymi na celu przyciągnąć uwagę dorosłych. Przekaz wielu jest dla mnie jasny „patrzcie, mamy rewelacyjne zabawki. dzięki nim – twoje dziecko nauczy się szybciej czytać/liczyć/języka itp”. Lalki śpiewające w 4 językach, komputerki uczące dzieci głoskowania – „zabawka – zy -a -by -a -wy – ky – a”. Nie wiem jak Wy, ale ja w życiu bym z tych głosek, tak wypowiedzianych wyrazu nie złożyła. A rodzice, ślepo zapatrzeni – myślą – cudowne, trzeba kupić, będę miał super genialne dziecko.

Osobiście? moje dziecko ma jedną taką zabawkę… Dostała w prezencie. A wredna matka? Wymieniła po cichutku baterie na takie prawie zużyte, żeby szybciej zabawce energii brakło 🙂

Zastanawiam się czasem, do czego dąży ten zabawkowy wyścig. Z jednej strony dzieci, które najchętniej kupiłyby wszystko. Z drugiej rodzice, a konkretniej to dorośli – kupujący te „przedmioty wspomagające rozwój”. Dlaczego właściwie od małego wpychamy dzieci w wyścig szczurów?

Moje osobiste dziecko, owszem, widząc reklamy i zabawki, jakie mają dzieciaki z jej grupy przedszkolnej – widząc reklamy bardzo często rzuca hasło „mamaaa, a kupiszz miiii?”. Zdanie to wywołuje we mnie większą alergię niż stwierdzone testami alergeny…. Cóż mi pozostaje? tłumaczyć cierpliwie, że nie można mieć wszystkiego. A wiecie ile swego czasu naszukałam się lalki dla Młodej, która nie gada, nie gra, nie śpiewa ani nic? W pewnym momencie myślałam już, że jest to zadanie awykonalne. Na szczęście udało się. Ma więc jedną lalkę, która jedynie sika. Którą kocha nad życie. I po co więcej?

Czym zatem bawi się moje dziecko? Ostatnimi czasy – uwielbia kucyki Filly. Kupowane zwykle gdzieś na promocjach za niewielkie pieniądze. Do tego? Całe stado zwierzaków – zrobionych własnoręcznie z rolek po papierze toaletowym. Zajączki, pszczółki, pawie… i inne stwory. Zabawki – szczególnie te made by home – zajmują uwagę młodej na długi czas. Nie raz przysłuchuję się tym zabawom… rozmowy, jakie prowadzą ze sobą zabawki – chwilami ścinają mnie z nóg. Zasób słownictwa – potrafi zamurować niejednego. Komunikacja z rówieśnikami (i nie tylko) – wszyscy są w szoku. Po zmianie przedszkola – wbrew przypuszczeniom nowej wychowawczyni – młoda w ciągu jednego dnia wtopiła się w grupę jakby zawsze była jej częścią.

Po przeczytaniu artykułu, do którego link podałam na początku tym bardziej dochodzę do wniosku, że moje dziecko ma wielkie szczęście. Owszem, zabawek ma sporo. Ale na szczęście – dzięki temu, do pokoju Młodej da się wejść, a zabawki mieszczą się w szafie 🙂

Diagnoza – będzie żyć

Zapalenie spojówek. Nie jest źle, ma krople, które powinny złagodzić objawy i – zwiększone leki, które walczą nam z katarem alergicznym. Do przedszkola chadzać może 🙂

Przy okazji dzisiejszej wizyty Młoda pobijała mały rekord… w jeździe na rowerze. 9 km. A ja te 9 kilosów musiałam za nią przejść (prawie przebiec!).

I to są właśnie te chwile, kiedy baaardzoooo bym chciała mieć prawko. Na szczęście – dzisiaj chociaż pogoda do spaceru/wycieczki rowerowej dopisała.