Planujemy :)

Jupi! mam grafik. Co prawda ciut kijowy, bo jedyne wolne w tygodniu – aż 3 dni! mam od 24 do 26 maja. Z tym, że 25 muszę być Krakowie, a 26 to święto, wiec – na pewno nie Wrocek 🙂

Na szczęście funkcjonuje taka instytucja jak urlop. Na żądanie, wiec – damy rade 😉 Jeszcze tylko bileciki pozamawiać i – gotowe. I czekać na wyjazd 🙂

Matka planuje, czyli prezent na dzień dziecka w wersji alternatywnej

Zabawek Młoda ma wystarczająco dużo. A że jakoś tak… ponoć jakiś dzień dziecka ma być gdzieś kiedyś… tak, wiem, jeszcze ciut czasu jest, ale ja już myślę. I wymyśliłam. Wycieczkę! Do Wrocławia. W maju. Do zoo, afrykarium i tak troszkę po Wrocku powędrować…   Od strony finansowo – logistycznej – nawet ciut mam ogarnięte. Polskim busem w jakieś 3 godziny dojedziemy, jak odpowiednio wcześniej zamówimy bilety, to i nie zbankrutujemy 😀 Bilet wejściowe do zoo widzę, że przez neta też kupimy. I super.

Tylko jeszcze… na grafik czekam… Musze mieć dwa dni wolnego pod rząd… I – pewnie będę miała, wiec – czekam, rezerwuje wszystko i – mam nadziej, że pogoda dopisze, a Młoda po wycieczce będzie zmęczona, ale zadowolona.

Entuzjazm – to podstawa każdego sukcesu!

Czy jakoś tak. Nie dalej jak wczoraj czytałam wywiad z Andre Sternem, który w życiu do szkoły nie chodził, rodzice nie edukowali go w domu, lecz pozwalali mu na swobodny dobór i zgłębianie dziedzin, które go interesowały. Efekt jest taki, że Andre już jako dorosły człowiek jest specjalistą w kilku dziedzinach. Dość specyficznych. A wszystko dzięki entuzjazmowi małego chłopca, który przez lata nie był (ten entuzjazm jak i chłopiec) ograniczany. Najważniejsze jest zaufanie do dziecka, pozwolenie mu na rozwój wybranych przez nie dziedzin, tematów…

Wczoraj czytałam wywiad. Dzisiaj – jakby dziecko me coś wyczuło – przychodzi do mnie Młoda i mówi, że ona chce na tańce chodzić. Ok mówię. Poszukam. Nie ma problemu. Mam już nawet kilka „namiarów”, po niedzieli podzwonię, popytam, dowiem się co i jak… I tu – pikuś. Chcesz – kein problem!

Problem jest za to inny. Naszło mnie dziś, że w sumie, to chciałam sobie niemiecki przypomnieć, więc dlaczego by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu – sobie przypominać, a Młodą uczyć? I ok, pomysł fajny, już mi się w głowie wymyślały „metody” i formy zabawy. Znalazłam na YouTobie „Ich bin felix” i moje ukochane „Ich bin Shnappi das kleine crocodill”. Chodzę i śpiewam krokodyla, Młodej widzę, że też w ucho wpadło, więc luz. Aż tu nagle Młoda dopadła do kompa, YouTube odpalony, więc korzysta. Zobaczyła Maszę i Niedźwiedzia! Po rusku! Nie było dziecka! Ba! nawet jakąś piosenkę z Maszy próbowała mi śpiewać. A jakże – po rusku! Siedzę więc tylko cicho, żeby mi czasem nie wyskoczyła z pomysłem, że rosyjskiego chciałaby się uczyć.

Genialne!

Przez to, że mam matkę nauczycielkę psychikę mam skrzywioną. Od zawsze. I wcale nie zaprzeczam. Jednak z tej mojej pokrzywionej psychiki moje dziecko w przyszłości może skorzystać.

Polska szkoła, system edukacji – zwał jak zwał – pozostawia wiele do życzenia. No nie da się ukryć. Swego czasu reformą wprowadzona nauczanie zintegrowane, jednak w praktyce było ono nadal realizowane w blokach lekcyjnych i tak jest w wielu miejscach do dzisiaj. Bo dzwonek! To przecież rzecz święta! Od dziada pradziada dzwonek był, jest i musi zostać! Co z założenia kłóci się z nauczaniem zintegrowanym.

I zadania domowe. Od zawsze twierdzę, że nie mam zamiaru i nie będę rozwiązywała prac domowych z Młodą. To nie moje lekcje. Ja swoje już odrobiłam. Teraz na nią kolej, niech sobie radzi. Jednak czasami, słysząc od innych rodziców ile to siedzą RAZEM ze swoimi dziećmi nad lekcjami budzi się we mnie groza! Po pierwsze jakie razem? (chociaż może po prostu inni nie są tak wyrodni jak ja!). a po drugie – jak to zadania domowe? nad którymi dzieciak ślęczy całymi popołudniami? A gdzie czas na zabawę? Spacer? I co właściwie pani robiła w szkole, skoro tyle rzeczy zostało przyniesione do domu?

Właśnie wpadłam na genialny artykuł. chyba go sobie wydrukuje i wytapetuję najbliższą przestrzeń.

Tak jak dorośli nie powinni przynosić pracy do domu, dzieci potrzebują odpoczynku i czasu na swobodną zabawę, dopiero wtedy mózg rozwija się efektywnie.

http://dziecisawazne.pl/ciekawe-rozwiazania-ze-szkol-alternatywnych-ktore-warto-przeniesc-do-szkoly-konwencjonalnej/

I to jest kwintesencja tematu! Skro my, dorośli nie przynosimy pracy do domu (noo, chyba, że ktoś jako freelancer robi, ale to już inna bajka), to dlaczego często sami my – rodzice zabiegamy o dodatkowe zadania domowe dla dzieci? Dla świętego spokoju? Niech lepiej siedzi nad książkami zamiast wydziwiać? No bo przecież po co ruszyć cztery litery i iść z dzieciakiem do parku? na rower? niech siedzi nad książkami i po problemie!

I nauczyciele z chęcią „stymulowania systematyczności” to jedno, ale rodzice to druga strona. Wiem, że jak Młoda pójdzie do szkoły będę najbardziej upierdliwym rodzicem. Bo na zadania domowe będę podchodzić wręcz alergicznie. Najgorsze jest to, że u nas we wsi widzę tendencję (wśród rodziców) do zawalania dzieci! I o ile w szkole mogłabym coś zdziałać to boję się, że wśród rodziców napotkam na mur. Ogromny, wielki mur, zapatrzonych w zadania domowe dorosłych, zapominających o tym, jak sami kilkanaście lat temu z nienawiścią spoglądali w kierunku zeszytów z zadaniami domowymi…..

Kilka dni temu czytałam artykuł, w którym Autor wypowiadał się w podobnym tonie. Ba! Autor pisał, że naszym rodzicielskim obowiązkiem jest walczyć z bezsensownymi zadaniami domowymi zadawanymi w ilościach hurtowych dzieciom do domu. Jak znajdę linka, to podrzucę.

W artykule, do którego linka wrzuciłam dzisiaj jest jeszcze jedno, co działa na mnie jak płachta na byka. „Czas na zewnątrz”. Moje własne, prywatne dziecko lata – mówiąc po małopolskiemu – po polu właściwie w każdą pogodę. Idąc do przedszkola jest ubierana na cebulkę. Bo skąd ja mam wiedzieć o jakiej porze wyjdą na zewnątrz? Ja daję ubranie na każdą pogodę, co do reszty? Muszę zaufać zdrowemu rozsądkowi mojego dziecka i pani, która aktualnie jest z grupą. Ale „wnioski” rodziców żeby nie wychodzić powodują, że mi się nóż w kieszeni otwiera. Jak to nie wychodzić? W ogóle? Ale jak to? Już pomijając całą hecę z „przymusem” związanym z podstawą programową, to jak się dzieciaki hartować mają?

Ludzie, wyluzujcie trochę!

W kierunku edukacji domowej?

Coraz bardziej zawiedziona jestem systemem oświaty w PL. A żeby nie generalizować, bo owszem wiem, że w naszym kraju jest wielu wspaniałych pedagogów, którzy nieba uchylą, żeby tylko podążać za zainteresowaniami dzieci, realizując przy tym minimum programowe. Wielu nauczycieli nadal potrafi rzetelnie przygotowywać się do lekcji, zaciekawić uczniów, rozbudzić w nich chęć i potrzebę „nauki” – a dokładniej dążenia do rozwiązania, odkrycia i samodzielnego poznania zjawisk itp.

My w tym roku tyle szczęścia nie mamy. Pani w przedszkolu… no cóż, powiedzmy, że jej metody i postępowanie pozostawiają wiele do życzenia, a Młoda w ogóle nie ma ochoty chodzić do placówki oświatowo – wychowawczej. Na hasło „przedszkole” potrafi mi się pochorować. Serio! z objawami somatycznymi chorób! Przekonałam się o tym kilka dni temu, rozmawiając z młodą o przedszkolu… objawy, które leczyliśmy 2 tygodnie wróciły w ciągu kilku godzin…. Mimo że dieta była utrzymana i w ogóle…

Coraz bardziej myślę o ED. I może na razie (na czas zerówki) nie stricte, że tylko w domu, ale większość w domu. Ale tak, żeby miała kontakt z dzieciakami… Bawimy się z młodą literkami, głoskami, ćwiczymy słuch fonemowy, bo według pani psycholog z PPP – jest to obszar, który bardzo kuleje. I co? Chwila moment, przypilnowanie, żeby Młoda słyszała głoskowanie poprawne (czyli nie DY, a d itp.), a dziecku lepiej! na początku i na końcu łapie już prawie wszystko… ba! w wyrazach krótkich potrafi już nawet wysupłać śródgłos! ale o naszym zmaganiu i zabawach w kierunku czytania opowiemy kiedy indziej 🙂