Przez to, że mam matkę nauczycielkę psychikę mam skrzywioną. Od zawsze. I wcale nie zaprzeczam. Jednak z tej mojej pokrzywionej psychiki moje dziecko w przyszłości może skorzystać.
Polska szkoła, system edukacji – zwał jak zwał – pozostawia wiele do życzenia. No nie da się ukryć. Swego czasu reformą wprowadzona nauczanie zintegrowane, jednak w praktyce było ono nadal realizowane w blokach lekcyjnych i tak jest w wielu miejscach do dzisiaj. Bo dzwonek! To przecież rzecz święta! Od dziada pradziada dzwonek był, jest i musi zostać! Co z założenia kłóci się z nauczaniem zintegrowanym.
I zadania domowe. Od zawsze twierdzę, że nie mam zamiaru i nie będę rozwiązywała prac domowych z Młodą. To nie moje lekcje. Ja swoje już odrobiłam. Teraz na nią kolej, niech sobie radzi. Jednak czasami, słysząc od innych rodziców ile to siedzą RAZEM ze swoimi dziećmi nad lekcjami budzi się we mnie groza! Po pierwsze jakie razem? (chociaż może po prostu inni nie są tak wyrodni jak ja!). a po drugie – jak to zadania domowe? nad którymi dzieciak ślęczy całymi popołudniami? A gdzie czas na zabawę? Spacer? I co właściwie pani robiła w szkole, skoro tyle rzeczy zostało przyniesione do domu?
Właśnie wpadłam na genialny artykuł. chyba go sobie wydrukuje i wytapetuję najbliższą przestrzeń.
Tak jak dorośli nie powinni przynosić pracy do domu, dzieci potrzebują odpoczynku i czasu na swobodną zabawę, dopiero wtedy mózg rozwija się efektywnie.
http://dziecisawazne.pl/ciekawe-rozwiazania-ze-szkol-alternatywnych-ktore-warto-przeniesc-do-szkoly-konwencjonalnej/
I to jest kwintesencja tematu! Skro my, dorośli nie przynosimy pracy do domu (noo, chyba, że ktoś jako freelancer robi, ale to już inna bajka), to dlaczego często sami my – rodzice zabiegamy o dodatkowe zadania domowe dla dzieci? Dla świętego spokoju? Niech lepiej siedzi nad książkami zamiast wydziwiać? No bo przecież po co ruszyć cztery litery i iść z dzieciakiem do parku? na rower? niech siedzi nad książkami i po problemie!
I nauczyciele z chęcią „stymulowania systematyczności” to jedno, ale rodzice to druga strona. Wiem, że jak Młoda pójdzie do szkoły będę najbardziej upierdliwym rodzicem. Bo na zadania domowe będę podchodzić wręcz alergicznie. Najgorsze jest to, że u nas we wsi widzę tendencję (wśród rodziców) do zawalania dzieci! I o ile w szkole mogłabym coś zdziałać to boję się, że wśród rodziców napotkam na mur. Ogromny, wielki mur, zapatrzonych w zadania domowe dorosłych, zapominających o tym, jak sami kilkanaście lat temu z nienawiścią spoglądali w kierunku zeszytów z zadaniami domowymi…..
Kilka dni temu czytałam artykuł, w którym Autor wypowiadał się w podobnym tonie. Ba! Autor pisał, że naszym rodzicielskim obowiązkiem jest walczyć z bezsensownymi zadaniami domowymi zadawanymi w ilościach hurtowych dzieciom do domu. Jak znajdę linka, to podrzucę.
W artykule, do którego linka wrzuciłam dzisiaj jest jeszcze jedno, co działa na mnie jak płachta na byka. „Czas na zewnątrz”. Moje własne, prywatne dziecko lata – mówiąc po małopolskiemu – po polu właściwie w każdą pogodę. Idąc do przedszkola jest ubierana na cebulkę. Bo skąd ja mam wiedzieć o jakiej porze wyjdą na zewnątrz? Ja daję ubranie na każdą pogodę, co do reszty? Muszę zaufać zdrowemu rozsądkowi mojego dziecka i pani, która aktualnie jest z grupą. Ale „wnioski” rodziców żeby nie wychodzić powodują, że mi się nóż w kieszeni otwiera. Jak to nie wychodzić? W ogóle? Ale jak to? Już pomijając całą hecę z „przymusem” związanym z podstawą programową, to jak się dzieciaki hartować mają?
Ludzie, wyluzujcie trochę!