Mała niespodzianka :D

Ostatnio na profilu fb #GirlsGoneTech pojawił się konkurs.. Zdjęcie majsterkującej Leny, która tworzyła własną wersję układu słonecznego wbijając wkręty młotkiem (tak, wiem, czepiam się szczegółów 😛 ) znalazło się w pierwszej trójce. Nagroda? klocki Lego, zestaw Kobiety w NASA.

Wczoraj doszła paczka. Wręcz ekspresem 🙂 Klocki? Oczywiście już złożone. Biografie pań z klocków? Wyszukane w czeluściach internetu, przeczytane, przemielone z milion razy, ale coś czuję, że będzie i drugi milion… I ze 3 tryliardy pytań dodatkowych. Jeden konkurs, a matka stanie się specem przestrzeni kosmicznej 😀

Start rakiety Apollo ileśtam oczywiście też oglądnięty 😀

Poniżej klockowo-pokonkursowe składanie 🙂 Jeszcze raz dziękujemy wszystkim znajomym i nieznajomym za głosowanie na Lenkę! 🙂

To jak to było u nas?

Czyli słów kilka jak wyhodować mola książkowego.

Lena wcale nie należy do dzieci, które czytać zaczęły już w wieku lat 3 czy 4. Długo nie ciągnęło jej do liter, czasami tylko zapytała o jakąś. Klocki Logo, które wykorzystuje pan profesor B. Rocławski w glottodydaktyce, a które Lenka dostała od Babci – najchętniej używała jako kolejnych klocków do budowania zagrody dla swoich zwierzaków, kucyków i innego bydła. O zgrozo! Zawsze trawką do góry 😀

Na zdjęciu klocki logo, a z nich ułożone imię dziecka mego. Trawka u dołu już nie będzie zagadką dla niewtajemniczonych 🙂 Z premedytacją pomieszane są litery pisane i drukowane. Klocek ma cztery ściany, a na każdej z nich mała i duża litera drukowana i pisana, więc dziecko „opatruje się” z wizualnym wyglądem litery w każdej wersji 🙂

W przedszkolu przyszedł czas na roczne przygotowanie przedszkolne, dzieciaki zaczynały głoskować, a Lena – wielka trauma, bo ona nie umie. Przeprasza. Potrafiła. Wskazać głoskę na początku wyrazu. Ale wygłos? śródgłos? Cwaniara zapamiętywała jak głoskują inne dzieci i powtarzała z pamięci. Pewnego dnia, czekając na Lenę pod salą usłyszałam głoskowanie pani wychowawczyni i zrozumiałam. „Dzieci, głoskujemy wyraz dom. dY-O-mY”. Myślę sobie – to jesteśmy w domu. Wcale się nie dziwię, że dzieciak ma problem. Zaczęłyśmy zatem intensywnie bawić się i ćwiczyć w domu. Klocki logo – wreszcie stanęły trawką na ziemi 😀 wymowa, połączona z bodźcem wzrokowym, wytłumaczenie że nie ma głoski dY, jest sylaba dy. A głoska to D. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia. Czytanie książek w końcu wspólne (czytanie jest u nas w domu od zawsze, natomiast długo czytałam ja, a Lena tylko słuchała). Z aktualnie czytanej książki „wybierałam” proste wyrazy w tekście, które czytała Lenka. Od zawsze wręcz ślizgając się po sylabach. W pewnym momencie był mały zgrzyt, bo oczywiście w przedszkolu pani uczyła dzieciaki składać wyrazy z głosek… i to z głosek do których przyczepiała się ta nieszczęsna Y. Na szczęście udało nam się okiełznać naukę czytania ślizganiem się po sylabach zanim metoda stosowana w przedszkolu zebrała swoje plony. Swego czasu kupiłam Lence kilka książek takich do nauki czytania. Przeczytała wszystkie na raz i zapytała czemu jej takie łatwe daje?

książki do nauki czytania

Książki występują w trzech wersjach, w zależności od zaawansowania nauki. Poziom 1 dla tych, którzy dopiero co zaczynają swoją czytelniczą przygodę, poziom 2, troszkę bardziej skomplikowany oraz poziom 3, gdy dziecko tak naprawdę utrwala swoje umiejętności. Lena „połknęła” wszystkie na raz. Czytając kotu na dobranoc 😀

Mól książkowy

Dawno nas tu nie było… Postaramy się poprawić.

Jest październik. W zasadzie – już prawie listopad. Lena rozpoczęła w tym roku naukę w klasie pierwszej. W zasadzie zadowolona jest… Wymarzony, różowy plecak z jednorożcem (?!?) w dodatku jeszcze spełniający kryteria wyboru matki (usztywniane plecy, regulowane szelki i inne takie dziwadła 😀 ). Szkoła ma tylko jeden ogromny minus zdaniem mego dziecka. Pisanie!! Bo masakra, bo po co ona ma te literki pisać, te szlaczki robić… no tragedia po prostu! Ale za to dać dziecku książkę…. to dziecka nie ma. Mój osobisty, prywatny mól książkowy jest stałym bywalcem szkolnej biblioteki. I – wieczorne czytanie na dobranoc, to u nas rutyna od bardzo dawna – tak teraz czyta sama, dopiero jak oczy zaczynają się kleić wolno jest czytać mi! A rano? wstaje i pakuje książkę do plecaka „bo wiesz? ja sobie na długiej przerwie poczytam i na świetlicy”. I czyta! A ja po cichu liczę na to, że jej nie przejdzie 😀

Zabierzów Bocheński, czyli korzystamy z pogody

A właściwie korzystaliśmy. Wczoraj. Bo dzisiaj Słońce schowało się za chmurami i ani myśli wyjść.

Zabierzów Bocheński. Rzut beretem – Niepołomice i puszcza. Tym razem, zamiast jazdy rowerem po puszczy postanowiliśmy się trochę pomoczyć. Bobrowe rozlewisko, to miejsce i dla miłośników kąpieli słonecznych i wodnych, a także wspaniałe miejsce dla wędkarzy. I – wbrew pozorom – nikt nikomu nie przeszkadza. W Zabierzowie Bocheńskim byliśmy już kilka razy. Jest tam i plaża (taka z piachem, gdzie do woli można budować zamki z piachu), ale kocyk lub leżak można rozłożyć także na nieco mniej „zaludnionym” brzegu – na trawie. Z reguły wybieramy trawę, ponieważ na części piaszczystej bywa bardzo tłoczno. Jednak o tej porze roku część piaszczysta jest jeszcze do zniesienia. Od strony plaży jest część ograniczona bojami, dzięki czemu dzieciaczki mogą chlapać się bezpiecznie, przy brzegu pod okiem rodziców. Mogą.. chyba, że jest to Lena, którą pływanie w wodzie po kolana nie satysfakcjonuje. Dlatego też ojciec miał przechlapane i siedział z młodą w wodzie cały czas. Nie żeby był jej do czegoś potrzebny, bo dziecię nasze z pływaniem radzi sobie zdecydowanie lepiej niż z matka 😀 pływa (oczywiście w rękawkach), nurkuje, ale – na wszelki wypadek ojciec gdzieś tam w pobliżu był. Ja tam zdecydowanie wolę wygrzewać stare kości na słoneczku 😀 Wczorajsze słońce było takie niepozorne, za chmurami czasem się chowało, ale – przypalić potrafiło. Tyle lat mieszkania nad morzem, nie raz i nie dwa z koleżanką zdecydowanie przesadziłyśmy z wylegiwaniem się na plaży, ale – jeszcze nigdy nie było tak źle. Maść na poparzenia, plus tabletki przeciwbólowe i jakoś radę dam… No cóż, za głupotę się płaci..

My, pomijając mój wygląd dziś i samopoczucie, bawiliśmy się wczoraj świetnie. Lena – jak na rybę w wodzie przystało – wybawiła się doskonale. Szczególnie, że razem z tatą wypożyczyli sobie rowerek wodny i pływali dookoła jeziorka 🙂

A ja szczerze mówiąc siedziałam na plaży i z całego serca współczułam niektórym dzieciakom. „Siedź tu, nie wchodź za głęboko (po kolana!!), proszę wyjść z wody bo nie mamy ręcznika, A. co ja mówię, masz na brzegu siedzieć” I inne tego typu. A paniusie, bo dwie były, siedzą dupami na kocyku, popijają piwka, a dzieci mają siedzieć na brzegu, najlepiej niezamoczone i patrzeć jak bawią się inni.. ba! za wejście do wody po kolana jedna z nich groziła dziecku, że dziś bajki nie będzie, bo jest niegrzeczne.

Moje dziecko natomiast było w stanie ciężkiego szoku, że – najpierw dwie dziewczynki, a później dziewczynka i chłopiec latały po plaży na golasa. Dla mojej sześciolatki było to niepojęte i nie do ogarnięcia. Ja akurat z tych rodziców, którzy nie puszczali, nie puszczają i nigdy nie będą dzieciaka z gołym tyłkiem po plaży.

A w czasie, kiedy Lena nie brykała w wodzie? Jedni budują zamki z piasku, a Lena czytała książkę 😀 Moja krew!

Ojców, 04.06.2017

Było o Maciejowej, to będzie i o Ojcowie. 😀

Jedno, co pewnie dość długo będzie mi się kojarzyło z tą wycieczką, to problem z parkowaniem 😀 Serio! Na szczęście to nie ja musiałam znaleźć miejsce parkingowe, ani nie ja musiałam cofać na parkingu pod zamkiem żeby przejechać w górę na kolejny parking… Szkoda tylko, że ja musiałam później wracać i z duszą na ramieniu przejeżdżać między poparkowanymi po obu stronach drogi samochodami.. a to wszystko – na zakazie zatrzymywania i postoju! Ja, mimo lęku, że kogoś zawadzę przejechałam. Ale czymś większym gabarytowo niż asterka – chyba bym na zawał zeszła jakby mi przyszło przejechać…

Wracając jednak do samej wycieczki. Do Ojcowa pojechaliśmy – średnio przygotowani. Na szczęście na miejscu dało się kupić mapę, więc daliśmy radę. Dotarliśmy na parkin pod Złotą Górą, a stamtąd, spacerkiem, przez Dolinę Sąspowską, dotarliśmy do miejsca, gdzie można było zjeść pstrąga 😀 Dolina robiła wrażenie i co najlepsze – nie było tam zasięgu żadnej sieci komórkowej 😀 Telefon służyć mógł jedynie za aparat fotograficzny. Oczywiście, ku rozpaczy pewnej 10 – latki, która z nami była. No jak to, bez zasięgu? Bez internetu w telefonie? No cóż, takie życie.

Dolinka piękna. Wędrowaliśmy wśród drzew, a dziewczyny największą frajdę miały ze źródeł. Mijaliśmy dwa: źródło Filipowskiego oraz źródło Harcerza. Cóż pisać więcej? Nic, najlepiej zobaczyć.  My na pewno jeszcze wrócimy. Przed nami jeszcze zwiedzanie jaskiń, Zamek w Ojcowie i Pieskowej Skale. Oraz – słynna maczuga Herkulesa.

Puszcza Niepołomicka

Na majówkę miałam wiele planów, wszystkie oczywiście w zależności od tego jaka będzie pogoda. Marzyły mi się góry, ale – aż tak pogoda nie rozpieściła.

Ale nie ma co narzekać. Dziś nie było najgorzej. Słońce świeciło, w miarę ciepło było, a że wiało? No cóż, nie można mieć wszystkiego 🙂

Wybór padł zatem na – Puszczę Niepołomicką. Powiem szczerze, że dzisiaj po puszczy jeździli na firmowym rajdzie rowerowym ludzie z mojej pracy. Planowano jakieś 25 km wycieczki i grilla w środku puszczy. Mnie osobiście odstraszyła odległość… Zapakowaliśmy nasze jednoślady na bagażnik w opelku i – pojechaliśmy indywidualnie. I wiecie co? zrobiliśmy około 18 km! Nawet nie wiem gdzie i kiedy to zleciało!

W puszczy niepołomickiej jest wiele tras rowerowych, po których nie jeżdżą samochody. Jest to genialne rozwiązanie dla rowerowców z dziećmi. U nas – gdzie Lena tak naprawdę dopiero co zaczyna na dobre jeździć na dwóch kółkach – puszcza jest idealnym miejscem.

A w puszczy – słyszeliśmy nie raz i nie dwa o ośrodku hodowli żubrów. Ale – jakoś nie bardzo udało nam się znaleźć to miejsce. Dziś się udało. I to całkiem przypadkiem! Autkiem dotarliśmy pod same szlabany, zostawiliśmy na parkingu i ruszyliśmy dalej innym środkiem lokomocji. Tym razem celem był Czarny Staw. Trochę poszliśmy na łatwiznę i tata wpisał w nawigacji w telefonie współrzędne geograficzne. Dotarliśmy bez problemu, a po drodze – mijaliśmy poszukiwany od jakiegoś czasu ośrodek hodowli żubrów. Lena była trochę niepocieszona, że nie ma jak wejść, oglądnąć…. Tata wziął zatem wysoko na ręce i – ku radości dziecka – jedno bydlę akurat sobie leżało nieopodal, w zasięgu wzroku i wygrzewało się na słońcu. Radość Leny? Nie do opisania. Już się nie może doczekać wyjazdu nad morze, do babci, a tam – w Międzyzdrojach żubrzyki można podziwiać ze specjalnego tarasu widokowego.

i jeszcze kilka fotek z dzisiejszej wycieczki 😀 Na pierwszym zdjęciu widać odznakę PTTK Turystyczna Rodzinka 😀

Fauna i flora Polski, czyli #NaszaPolska z „lekkim” poślizgiem

„Lekki” poślizg, to określenie bardzo delikatne. Ale – już nadrabiamy. Czas na grudniowy wpis #NaszaPolska. A nie, to jeszcze listopadowy!
nasza-polska

W listopadzie tematem przewodnim projektu była przyroda. Fauna i flora Polski. Temat fajny. Ciekawy. Ale w naszym domu okazał się ciężki do zrealizowania. Dlaczego? Otóż mam w domu małego zwierzęcego maniaka. Nie bez powodu zresztą twierdzi od dłuższego czasu, że będzie weterynarzem… Nie trudno zapewne odgadnąć, że fauna zdecydowanie pokonała florę. Wręcz zdominowała nasze „rozmowy” i działania. Na początek zrobiłyśmy planszę, która pozwoliła na rozróżnienie pojęć fauny i flory.

Na początek – tak jak przy poprzednim temacie – książka „A to Polska właśnie”, a tam Dąb Bartek („jak to? drzewo ma imię?”), Białowieskie Żubry, Bociany (i od samego początku – jak się boćki wykluwają, co jedzą, jak uczą się latać oraz wiele innych), w lesie, w górach… Zainteresowanie Młodej Bartkiem przypomniało mi, ze w Wielkopolsce, w Rogalinie również znajdują się stare dęby. Pomniki przyrody. Kusi mnie, żeby podjechać tam „przy okazji”, bo za chwil kilka wybieramy się do Poznania, lecz – nie wiem czy czasowo uda nam się wszystko pogodzić… chociaż – kto wie. Fajnie byłoby „na żywo” zobaczyć taki pomnik przyrody.

Sporo czytałyśmy o zwierzakach w Polsce. Jeleń, kaczka krzyżówka i dzik – poznane bardzo dokładnie. Czytałyśmy również o zwierzętach, których gatunki są zagrożone. Mamy taką fajną książkę „Zagrożone zwierzęta” z serii Biblioteka wiedzy. Kupione zapewne w jakimś markecie przy stanowiskach z książkami 😀 Opisano w niej prawie 30 gatunków zwierząt, które zagrożone są wyginięciem. Nie wszystkie z nich żyją w Polsce, co nie przeszkodziło przeczytać całości. Od deski, do deski.

O chronionych gatunkach zwierząt już stricte w Polsce czytałyśmy w Lenuśkowej pamiątce przedszkolnej. W czerwcu, gdy Lenka kończyła przygodę z przedszkolem, dostała książkę „Polska piękno naszej przyrody” Ilony Jarosz. Nawet nie wiedziałam, że w Polsce rośnie krzew  – „Bagno zwyczajne” – swoją drogą całkiem ładne to bagno i – jak się okazuje całkiem przydatne bywa w leczeniu reumatyzmu. Autorka wymienia również inne chronione gatunki. A w tym – niespodzianka dla Leny – mysikrólik! Jakiś czas temu uratowaliśmy jednego małego, który wypadł z gniazda. Lenka samodzielnie ptaszynę dopajała, dokarmiała („fujj, on serio będzie to jadł??”) i ptaszynka odzyskała siły i odfrunęła.

Co ciekawe, książka „Polska piękno naszej przyrody” – poza omówieniem pewnych ogólnych zagadnień, które mają wpływ na przyrodę – skupia wiele uwagi na poszczególne regiony kraju. Omawiana jest przyroda w każdym województwie. Dzięki temu dziecko dowiaduje się czym słynie każdy z regionów. Zarówno jakie zwierzęta występują, jakie szczególne rośliny, a także znajdują się informacje o parkach narodowych, które występują na danym obszarze. Nasza uwaga skupiła się przede wszystkim na województwie małopolskim. A tam? na zdjęciach Trzy Korony, Sokolica, Ciężkowice. Lena od razu poznała, gdzie była 🙂 oraz województwo zachodniopomorskie, czyli region babci i dziadka. I tam oczywiście też znajome widoki – jezioro Turkusowe, Woliński Park Narodowy, klify nadmorskie… I orzeł Bielik. I Krzywy Las. Przegląd przyrodniczy województw sprawił, że Młoda zażyczyła sobie, żeby narysować mapę Polski i zaznaczała – gdzie już byłyśmy i – gdzie jeszcze powinnyśmy się wybrać 🙂

 

Matka planuje, czyli prezent na dzień dziecka w wersji alternatywnej

Zabawek Młoda ma wystarczająco dużo. A że jakoś tak… ponoć jakiś dzień dziecka ma być gdzieś kiedyś… tak, wiem, jeszcze ciut czasu jest, ale ja już myślę. I wymyśliłam. Wycieczkę! Do Wrocławia. W maju. Do zoo, afrykarium i tak troszkę po Wrocku powędrować…   Od strony finansowo – logistycznej – nawet ciut mam ogarnięte. Polskim busem w jakieś 3 godziny dojedziemy, jak odpowiednio wcześniej zamówimy bilety, to i nie zbankrutujemy 😀 Bilet wejściowe do zoo widzę, że przez neta też kupimy. I super.

Tylko jeszcze… na grafik czekam… Musze mieć dwa dni wolnego pod rząd… I – pewnie będę miała, wiec – czekam, rezerwuje wszystko i – mam nadziej, że pogoda dopisze, a Młoda po wycieczce będzie zmęczona, ale zadowolona.

Entuzjazm – to podstawa każdego sukcesu!

Czy jakoś tak. Nie dalej jak wczoraj czytałam wywiad z Andre Sternem, który w życiu do szkoły nie chodził, rodzice nie edukowali go w domu, lecz pozwalali mu na swobodny dobór i zgłębianie dziedzin, które go interesowały. Efekt jest taki, że Andre już jako dorosły człowiek jest specjalistą w kilku dziedzinach. Dość specyficznych. A wszystko dzięki entuzjazmowi małego chłopca, który przez lata nie był (ten entuzjazm jak i chłopiec) ograniczany. Najważniejsze jest zaufanie do dziecka, pozwolenie mu na rozwój wybranych przez nie dziedzin, tematów…

Wczoraj czytałam wywiad. Dzisiaj – jakby dziecko me coś wyczuło – przychodzi do mnie Młoda i mówi, że ona chce na tańce chodzić. Ok mówię. Poszukam. Nie ma problemu. Mam już nawet kilka „namiarów”, po niedzieli podzwonię, popytam, dowiem się co i jak… I tu – pikuś. Chcesz – kein problem!

Problem jest za to inny. Naszło mnie dziś, że w sumie, to chciałam sobie niemiecki przypomnieć, więc dlaczego by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu – sobie przypominać, a Młodą uczyć? I ok, pomysł fajny, już mi się w głowie wymyślały „metody” i formy zabawy. Znalazłam na YouTobie „Ich bin felix” i moje ukochane „Ich bin Shnappi das kleine crocodill”. Chodzę i śpiewam krokodyla, Młodej widzę, że też w ucho wpadło, więc luz. Aż tu nagle Młoda dopadła do kompa, YouTube odpalony, więc korzysta. Zobaczyła Maszę i Niedźwiedzia! Po rusku! Nie było dziecka! Ba! nawet jakąś piosenkę z Maszy próbowała mi śpiewać. A jakże – po rusku! Siedzę więc tylko cicho, żeby mi czasem nie wyskoczyła z pomysłem, że rosyjskiego chciałaby się uczyć.